Na
Krakowskim Przedmieściu dużo się ostatnio dzieje. Ponieważ na ulicach pojawiło
się sporo turystów pomyślałem sobie, że zamiast patrzeć, jak to zwykle robię,
pod nogi[1] -
spróbuję rozejrzeć się wokół siebie. I tak oto wpierw, z niemałym zdumieniem, minąłem
mniej więcej ośmioosobową grupę "occupy warsaw", wygrzewającą się w
słońcu na rogu Karowej. Widmo krąży nad Europą...
Kawałeczek dalej największa atrakcja stolicy, czyli miejsce, w którym stał krzyż (znana też pod nazwą pałacu prezydenckiego [i innymi także]). Zaraz przed wystawą zdjęć przedstawiających sople na nosach jakichś alpinistów[2] stały trzy kobiety, na moje oko sześćdziesięcioletnie, zawodząc w sposób, którego żadna strzyga ani banshee by się nie powstydziła. Okazało się, że śpiewają Rotę.
Muszę tu ze wstydem przyznać, że przechodząc tamtędy nie umiem zazwyczaj zdobyć się na zimne spojrzenie kulturoznawcy, emocje biorą górę. A konkretniej rzecz biorąc - strach. One, podobnie jak bohaterka naszych czasów, Pani Joanna Spod Krzyża, budzą we mnie autentyczny lęk, lęk przed fanatyzmem. Na własnej skórze doświadczam prawdziwości słów Foucaulta o szaleństwie i wykluczeniu. Przyspieszam krok, bo gdyby - nie daj Boże - ktoś z nich dopadł mnie i kazał wyrecytować zdrowaśkę, przepadłbym niechybnie. Po drugiej stronie ulicy znajduje się "ich" baza, biały namiot, z którego od czasu do czasu dochodzą dziwne dźwięki (wyłapać można pojedyncze słowa, np. "Polska", "sprawiedliwość", "zdrajcy", etc.). Najchętniej szedłbym więc środkiem ulicy, ale zazwyczaj nie bardzo można. Poza tym bez przesady - myślę sobie - i przechodzę jakby nigdy nic koło obrońców krzyża. Ale tu wcale nie kończą się atrakcje! Gdzieś w pobliżu pomnika Mickiewicza zaczyna się ciąg białych (znów, to chyba jakaś moda) namiotów. W namiotach kilka stolików z designerską biżuterią. Nie dla mnie. Dalej zaczyna się prawdziwa gehenna. EURO. Przeklęte EURO. Jest już wszędzie, nawet tam. Pod PKiNem jest widocznie za mało miejsca, bo dokładnie przed kościołem św. Anny stoi mini-boisko, na którym napakowani faceci w błękitnych lub różowych koszulkach polo, z czarnymi okularami na czołach, biegają slalomem między słupkami (z pewnością to tylko jedno z wyzwań), bo istnieje szansa, że wygrają w ten sposób bilet na mecz. Oczywiście sto osób otacza ten placyk, robiąc zdjęcia, jedząc lody i - zapewne - kibicując. A wodzirej ryczy przez megafon o euro i biletach (i kto to wszystko sponsoruje, ale tego tu nie przytoczę, bo życzę tej firmie jak najgorzej).
Kawałeczek dalej największa atrakcja stolicy, czyli miejsce, w którym stał krzyż (znana też pod nazwą pałacu prezydenckiego [i innymi także]). Zaraz przed wystawą zdjęć przedstawiających sople na nosach jakichś alpinistów[2] stały trzy kobiety, na moje oko sześćdziesięcioletnie, zawodząc w sposób, którego żadna strzyga ani banshee by się nie powstydziła. Okazało się, że śpiewają Rotę.
Muszę tu ze wstydem przyznać, że przechodząc tamtędy nie umiem zazwyczaj zdobyć się na zimne spojrzenie kulturoznawcy, emocje biorą górę. A konkretniej rzecz biorąc - strach. One, podobnie jak bohaterka naszych czasów, Pani Joanna Spod Krzyża, budzą we mnie autentyczny lęk, lęk przed fanatyzmem. Na własnej skórze doświadczam prawdziwości słów Foucaulta o szaleństwie i wykluczeniu. Przyspieszam krok, bo gdyby - nie daj Boże - ktoś z nich dopadł mnie i kazał wyrecytować zdrowaśkę, przepadłbym niechybnie. Po drugiej stronie ulicy znajduje się "ich" baza, biały namiot, z którego od czasu do czasu dochodzą dziwne dźwięki (wyłapać można pojedyncze słowa, np. "Polska", "sprawiedliwość", "zdrajcy", etc.). Najchętniej szedłbym więc środkiem ulicy, ale zazwyczaj nie bardzo można. Poza tym bez przesady - myślę sobie - i przechodzę jakby nigdy nic koło obrońców krzyża. Ale tu wcale nie kończą się atrakcje! Gdzieś w pobliżu pomnika Mickiewicza zaczyna się ciąg białych (znów, to chyba jakaś moda) namiotów. W namiotach kilka stolików z designerską biżuterią. Nie dla mnie. Dalej zaczyna się prawdziwa gehenna. EURO. Przeklęte EURO. Jest już wszędzie, nawet tam. Pod PKiNem jest widocznie za mało miejsca, bo dokładnie przed kościołem św. Anny stoi mini-boisko, na którym napakowani faceci w błękitnych lub różowych koszulkach polo, z czarnymi okularami na czołach, biegają slalomem między słupkami (z pewnością to tylko jedno z wyzwań), bo istnieje szansa, że wygrają w ten sposób bilet na mecz. Oczywiście sto osób otacza ten placyk, robiąc zdjęcia, jedząc lody i - zapewne - kibicując. A wodzirej ryczy przez megafon o euro i biletach (i kto to wszystko sponsoruje, ale tego tu nie przytoczę, bo życzę tej firmie jak najgorzej).
Wszystko
to na odcinku Karowa-św.Anna. Co dalej aż strach pomyśleć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz