Rozpocząłem dziś trzeci tydzień biegania. Bardzo mi się to na razie podoba, pokonuję kolejne "rekordy", czuję
jak poprawia mi się kondycja, a wraz z nią cała reszta - z psychiką na czele.
Ostatnio zmieniłem trasę. Z trójkąta: Solidarności-Szwedzka-11 listopada (3
km), biegam teraz za most śląsko-dąbrowski i z powrotem (4,3 km). To trasa
przyjemniejsza po pierwsze ze względu na mniejszą ilość spalin (most jest przecież zamknięty), widoki (rzeka,
plaże, cypelek pod mostem a na nim ogniska, starówka) i znacznie mniejszą ilość
osobników, które patrzą na mnie mrużąc oczy i spluwając… No i dłuższa – na ten
moment czuję, że idealna. Gdyby ktoś mi powiedział pół roku temu – ba! 2
miesiące temu! – że będę biegał niemal codziennie po 3-4 km, uznałbym tę osobę
za mocno chorą lub całkiem pozbawioną poczucia humoru. A tu proszę, psikus.
Dziś, kiedy
koło północy biegłem sobie przez most, dobiegały do mnie odgłosy koncertu
staruszki Madonny, tej straszliwej heretyczki, która ma czelność wydawać z siebie odgłosy w tak ważną dla wszystkich rocznicę. Podobno
aż czterech egzorcystów udało się na ten występ. Ciekawe z jakim efektem?

Ostatnio mam skłonność do wymyślania historyjek osób, na które
patrzę, na przykład w tramwaju. Jakiś tydzień temu jechałem na przykład z
wielkim facetem, na oko 55 letnim, zniszczonym życiem, z licznymi (ale nie
artystycznymi) tatuażami na rękach. Rozglądał się ze zmęczonym wyrazem twarzy wsiadającym i
wysiadającym ludziom. Jechaliśmy tak razem, ja patrząc na niego, on na innych –
prosto na Pragę. Idealny materiał na opowiadanko.
Innym razem stałem na przystanku przy 11 Listopada i zaciekawieniem
przyglądałem, i przysłuchiwałem się kłótni pary, bliżej 65 lat, ona – siwa, z przerzedzonymi
włosami, o kuli. Masywna, ale zwiędła, doprowadzona do szału, ale słaba i
ograniczona ruchowo. On zasuszony, chudziutki, błękitna koszula w dżinsach,
pasek z dużą klamrą. Wąs podobny do prezydenckiego. Włosy zaczesane na bok. O
wiele lepiej się trzyma, zdrowie mu dopisuje. Macha tylko ręką na wrzeszczącą
żonę (?), która zarzuca mu romans (upraszczając nieco jej trwający kwadrans
monolog pełen wyszukanych przekleństw i malowniczych porównań). Odchodzi jakieś
10 metrów. Ona dalej gada, raz pod nosem, raz na cały głos. Kręci się, nie może
usiedzieć, widać, że chciałaby podbiec do niego i bić tą kulą, na której się
podpiera, aż do utraty tchu. W końcu facecik odchodzi, mówi, że idzie do domu,
bo ona „tak wrzeszczy, że wszyscy słyszą”. Kobieta siada, zdyszana, jeszcze
bardziej skulona, jakby grawitacja działa na nią mocniej niż na innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz